Powered By Blogger

sobota, 16 sierpnia 2008

Szukajcie a znajdziecie, proście a będzie wam dane

Idę na umówione pierwsze spotkanie w tym tygodniu: godz. 16, sklep z obuwiem, jedna z najlepszych ulic w mieście. Brzmi prestiżowo. Wyrzucam z wieszaków całą garderobę, wybieram przebieram nim znajdę odpowiedni strój. Czarna bluzka, spodnie, szpilki, lekki makijaż gdyż to spotkanie z kobietą, wyruszam.

Jestem punktualnie, bo właśnie grają hejnał kiedy wchodzę do sklepu. Pani sprzedawczyni zanim każe mi usiąść kontroluje kątem oka zegar, siadam więc na miejscu do mierzenia butów i czekam. Czekam dość długo, około 15 minut, widać nie wzbudzam zainteresowania pań sprzedających, które się śmieją i mówią strasznie głośno, dopiero kiedy wychodzi starszy pan i zaprasza mnie na zaplecze, milkną.

- O Boże – to moja pierwsza myśl na widok szefowej. Wyciągnięta podkoszulka z napisem Los Angeles Lakers, siwe włosy, brak makijażu, wygląd raczej „pani z butki z piwem”. Pierwsze wrażenie jest mylące jak widać bo rozmowa przebiega bardzo przyjemnie, kobieta jest konkretna, jako przerywnik stosuje tradycyjne pytania o zainteresowania, hobby. Pokazuję referencje z poprzedniej pracy, świadectwo ukończonego kursu aranżacji. Wychodzę. Pierwsze koty za płoty. Odpowiedzi mogę spodziewać się w ostatnim tygodniu sierpnia.

- Późno – myślę sobie - Strasznie późno. Czas mnie nagli, pieniędzy ubywa, dziś jednak nie tracę nadziei, przede mną jeszcze jedno spotkanie.

Tym razem jestem w Galerii, w butiku z torebkami, paskami, portfelami, wszystko drogie i ekskluzywne. Czuję się przez moment jak mała dziewczynka w wielkim świecie. Czy do sprzedaży torebki od Prady wystarczą studia filologiczne? Zaraz okazuje się, że jaki sklep taki właściciel. 40-to może 50-letnia blondynka, z dużym biustem, w czarnym żakiecie pyta mnie o to czy mieszkam z chłopakiem. Co za absurd!? Nie, nie mieszkam z chłopakiem, choć może biorąc pod uwagę swój wiek powinnam, ale jaki to ma związek z moją przyszłą pracą? Następne pytanie pada o plany na przyszłość, tyle że tej pani wyraźnie chodzi o przyszłość bynajmniej nie zawodową. – Czy ona może, co ją to obchodzi? – pytam siebie w myślach, poczym odpowiadam szybko, że nie udzielę odpowiedzi na to pytanie, bo nie ma ono związku z pracą.

- Zabezpiecza się pani?

Co!? Tego już za wiele! Jestem zdenerwowana, robię się agresywna. Pot spływa mi z czoła, denerwuję się. Ale zaraz nastąpi gwóźdź wieczoru, jeszcze o tym nie wiem. Kobieta wyciąga karnet do fryzjera z 50% zniżką, namawia na skorzystanie z oferty jeśli chcę pracować w jej sklepie. Nie, moja fryzura nie jest nieodpowiednia, jest całkiem dobra, ale pani ma zasadę, że przyjmuje tylko… blondynki. Wychodzę. Idąc drogą zastanawiam się po co to wszystko, po co studia, po co starania i dlaczego blondynki? Lepiej komponują się z ladą? Nawet nie pamiętam już teraz w jakim była kolorze ta lada. Roznoszę jeszcze kilka CV. Wracam do domu. Opowiadam o tym Alicji, przyszła spytać jak poszły rozmowy. Patrzy na mnie zdziwiona, nie wie czy się śmiać, czy zachować powagę.

- Nie łam się, próbuj dalej – mówi.

Ciąg dalszy próby to firma telemarketingowa. Jestem jakieś 10 minut wcześniej, co mi się rzadko zdarza, bo często się spóźniam. Piąte piętro brudnego wieżowca z lat 60-tych, może 70-tych, trafiam bez problemu. Trwa jeszcze przesłuchanie kandydata, więc musze chwilę poczekać na swoją kolej. Po chwili zaprasza mnie do środka oszklonego pomieszczenia jakiś młody mężczyzna. Włos na żelu, wytarte spodnie, najmodniejszy fason sportowego obuwia, busola na ręce. Siada swobodnie, w dużym rozkroku, kładąc kostkę na kolanie, prawie tak jakby umówił się z kolegą. Żadnej kartki, notatnika z listą przesłuchiwanych kandydatów, na moje pytanie czy życzy sobie zobaczyć przyniesione przeze mnie cv odpowiada, że nie trzeba. Pyta tylko o imię i nazwisko, co robię w życiu i czy kiedykolwiek słyszałam o telemarketingu. Zaczynam mówić, ale po chwili dzwoni mu telefon, więc nie krępując się obiera go przy mnie, rozmawia chodząc po pokoju w którym siedzę, głośno przy tym pokrzykuje, używając słów wporzo, ok, narazka. Nie przeprasza za tę zaistniałą okoliczność, siada z powrotem i tłumaczy co miałabym sprzedawać. Używa już teraz specjalistycznych, charakterystycznych dla branży telemarketingu słów, zaprasza na jutrzejsze szkolenie, chociaż nie podaje ręki na dowidzenia, co jest bardzo nieeleganckim gestem. Wychodzę. Proponują mi tylko prowizję od umowy, żadnej podstawowej pensji. Rezygnuję.

Sprawdzam notatnik z zapisanymi ofertami i telefonami, dzwonię. Praca w recepcji firmy kosmetycznej. Przez dłuższą chwilę nikt nie odbiera, potem włącza się poczta. Próbuję jeszcze raz, jeszcze raz i za każdym razem to samo. Następna oferta. Odzywa się miły kobiecy głos, wypytuje o wykształcenie, wiek i zaprasza na jutro na rozmowę. Godzina 11 róg ulicy X i Y. Jestem jak w transie. Czyżby wreszcie coś normalnego, jakaś szansa. Euforia pęka jak bańka mydlana, idę sprawdzić firmę – ubezpieczenia. Chociaż na rozmowie wypadam bardzo korzystnie, nie mogę zgodzić się na tę pracę, nie otworzę działalności gospodarczej, zjedzą mnie podatki, nie mam pieniędzy by nawet opłacić jej otwarcie. A co potem? Przez chwile coś we mnie krzyczy zaryzykuj, kto nie ryzykuje nic nie ma. Tłamszę w sobie tę propozycję.

Godzina 13 Łagiewniki. Kolejna akwizycja finansowa. Gdyby jeszcze była podstawowa pensja, a tu nic. Odpada, chociaż rozmowa wypada korzystnie. Żar leje się z nieba, kiedy wracam tramwajem. Wysiadam jeszcze na chwilę na Kalwaryjskiej, jadąc do domu spotykam kolegę ze studiów. Jesteśmy w podobnej sytuacji. On zapisał się na podyplomowe i zaczyna pracę w Kefirku, robi badania Sanepidowskie, będzie kroił ser, albo ważył banany bo skończył geografię i polonistykę.

Godzina 18 Ruczaj. Spóźniam się 20 minut na umówione spotkanie, bo nie mogę się odnaleźć na tym strzeżonym osiedlu. Ochroniarz patrzy na mnie krzywo. Ja nic nie chcę od niego, ja przychodzę tylko w sprawie pracy, mam być nianią do dziecka. W drzwiach mieszkania mijam się z wychodzącą dziewczyną. – Casting na nianię – myślę sobie – Też bym się pewnie martwiła o swoje dziecko. Jeśli kiedyś je będę mieć, oczywiście. Rozmowa jest bardzo krótka, młoda mama bardzo przyjemna, ale widać, że zmęczona tymi chyba całodziennymi przesłuchaniami kandydatek. No nic wiem już jak należy postępować na następnej rozmowie z mamą, trochę trzeba nakłamać, pozmyślać, pokolorować. Piękny tutaj widok na całe Bielany i kopiec i to chyba jedyny urok tej wizyty. Wracam.

Jestem zmęczona upałem, rozmowami, które w rezultacie nic nie przyniosły. Nie mam najlepszego humoru, kiedy pchamy wózek w hipermarkecie robiąc w pośpiechu zakupy na cały tydzień. Maciek się na mnie oburza.

- Czego ty się spodziewasz, że znajdziesz super pracę, za super kasę. Opiekowanie się dzieckiem to marnowanie czasu. Już najlepszy ten sklep, masz przynamniej kontakt z klientem, czegoś się uczysz. Szukaj dalej, zrób coś by podnieść swoje kompetencje, zapisz się na angielski, zapisz się na studia dodatkowe.

Maciek ma rację, chociaż prawda boli, tym bardziej gdy dopiero co skończyło się studia i uzyskało dyplom. Zapisałam się na razie na kurs programów graficznych, bo marzę by w przyszłości pracować w wydawnictwie albo agencji reklamowej. Chcę zapisać się jeszcze na angielski i rozpocząć jakieś studia podyplomowe. Dalej wysyłam aplikacje i odpowiadam na oferty. Jeszcze mam nadzieję, że ktoś mnie przyjmie żebym mogła zarobić przynajmniej na mieszkanie. Jest ciężko, coraz częściej płaczę. Modlę się, żeby nie brakło mi siły i wiary w to, że jeszcze coś znaczę dla samej siebie, nawet będąc na bezrobociu.

środa, 9 lipca 2008

One

Jedno zdanie o Maćku, dla Maćka:)

czwartek, 19 czerwca 2008


Za tymi drzwiami zaczyna się dopiero opowiadanie, bo każde opowiadanie gdzieś się zaczyna i jakąś swoistą historię skrywa w sobie każda z kamienic. Co kryje się w ich podwórkach, jakich ludzi i jakie wraz z nimi problemy mieści w sobie każdy z tych molochów? Coś czego nie widać, czego nie da zobaczyć sie z perspektywy zwykłego przechodnia. bo przecież kiedy spacerujesz po ulicy nie zastanawiasz się jak działa krakowska gastronomia, nie myślisz o tym kim jest kucharz, kiedy wybierasz jeden z przypadkowych lub ulubionych lokali w porze obiadowej, nie myślisz o przyrządzaniu deserów, kremu brulle i musu czekoladowego, o jego recepturze, proporcjach, salmonelli, która czai sie na każdej skorupce nieumytego jajka, a które przecież codziennie ktoś musi umyć i tylko po to by konsumpcyjna populacja klientów nie zachorowała, przypadkowo, bądź nieprzypadkowo. W każdym razie robi to, bo szefowa dwa dni temu powiesiła na ścianie listę, na której własnym podpisem poświadczyć musi, że oto właśnie daną czynność wykonał i dzięki temu nie będzie sprawcą ewentualnego nosicielstwa bakterii. Zanim popularny "briles" opuści lodówkę, musi chwilkę jeszcze postać pod salamandrą. 20zł za miseczkę masy jajecznej, z zapiekanym na górze ciemnym cukrem. Śmieszna jest historia "brilessa" tak jak i śmieszna jest historia tego kto go przyrządza. Zakręcony człowieczek dojeżdża do pracy "jedynką", czasem jedzie za długo ta "jedynka" i Ludek spóźnia sie jakieś 10-15minut. Tramwaj ma prawo, w końcu ma długą trasę do pokonania. Ludek chodzi zawsze z plecakiem, w butach Fila, okrągłych okularach, kupionych na promocji w Virzynie i rzeczy najbardziej dla Ludka charakterystycznej - muzułmańska szydełkowa czapeczka. Pan Czapeczka ma zawsze marchewkę na nosie jak robi surówkę z ananasem, bardzo dobrze rymuje, słucha nieistniejącej już chyba Biski, kocha muzykę i ...kurkumę. Bo kurkumę można dodawać do wszystkiego, jeść ze wszystkim, wszędzie i o każdej porze dnia i nocy, pod każdą szerokością geograficzną, w każdym klimacie nawet w czasie deszczu zenitalnego w kotlinie Congo. Pan Czapeczka jeszcze o tym nie wie, ale z biegiem czasu i wraz z intensywnością stosowania owej przyprawy zapewne dowie się. Z dziwnych upodobań pana kucharza to jeszcze jego wielka niechęć do mięsa, chociaż jak sam przyznaje ku swojej rozpaczy - do mięsa go bardzo ciągnie, ciągnie jak cholera. Kiedyś miał jeszcze rower, na którym czasem pojawiał się w pracy ale odkąd za prowadzenie go w stanie nietrzeźwym ukarany został procesem sądowym, który skończył sie odebraniem mu prawa jazdy, do którego posiadania sierotka zatrzymana przez władze przyznała się posłusznie, Ludek wybiera klasyczną - bo wiedeńską "jedynkę".

środa, 18 czerwca 2008


jest taki dom....

jest takie miejsce

był kiedyś dzień niezwykły

i'm an alien - nie wiadomo kto bardziej obcy ja czy on chociaż go nie ma i wyszedł nadal czuję jego obecność - uciekać uciekać. Patrzę przed siebie i widzę, jakże nie chcę widzieć już tego obrazu - podkrążone oczy, jeden kosmyk włosów dłuższy od całej reszty, taka zwykła codzienność, która zaczyna sie na moim parapecie - dwie paprotki, pędzle, lampa. Obraz się trochę zamazuje, pochmurny mamy dzień jak na czerwiec - ha patrzę przez okno i zabija mnie codzienność, dzień wolny od pracy, szybki obiad, spontaniczny zakup butów, dwóch bluzek, które pewnie znów będą zalegały dno komody. Chęć zmiany w ponurym pokoju, coś bardziej radosnego, żywsze kolory więcej ciepła i światła. Takie plany nadają sens dzisiejszemu rozumowaniu - dają nadzieję, że jutro coś się odmieni:) oj gdyby zawsze już mogło być beztrosko, gdyby zawsze pachniało babcinym kompotem, gdyby znów można było chodzić z metalową bańką na borówki, siedzieć pod lipą, jeść babcine pierogi na kiwiącym się stołeczku, siedząc na jakże często malowanej już ławce przed domem. Jakie cudowne to były dni. A jakie cudowne były wieczorne opowieści o dawnych czasach, o nigdy nieznanych przez mnie wujkach, ciotkach, babciach i prababciach i jeszcze prapraprabaciach. Siedzenie na ganku - pamietam te zamykane na haczyk okna, które tak często myłam, lężałam tam na małej kanapce i pamiętam, że czytałam Anię z Zielonego Wzgórza, drugą część o tym jak Ania znalazła dwójkę bliźniaków czy coś w tym stylu, musiałabym przeczytać, teraz to widzę książkę raz jeszcze, bo przecież ucieka z pamięci. Oj babciu babciu jak mi tego brakuje, jak brakuje mi tego domu i jego cudownej atmosfery, jak brakuje mi tego miejsca i tamtych ludzi, tamtych opowieści, sąsiadów, bo babciu u ciebie ciągle ktoś bywał, jak brakuje mi tamtych wakacji, wszystkich, którzy tam przyjeżdżali........